Puchar Amrity - Страница 2


К оглавлению

2

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

— W Europie — roześmiał się Mychajło. — Słabo znasz geografię, kolego. A przecież jesteś lotnikiem!

— Więc co z tego? — Harry wzruszył ramionami. — Przed każdym lotem dają mi mapę…

— To nie wystarczy — powiedział Mychajło. — Powinno się znać ziemię, na której się mieszka…

— A ty znasz Amerykę?

— Coś niecoś o niej wiem. Znam wiersze waszego Whitmana. Ty pewno nie znasz naszego Tarasa. A przecież pisał o waszym bohaterze narodowym:


O plemię próżne i przeklęte,
kiedy zdechniesz wreszcie,
kiedy Washingtona się doczekamy
z nowym, sprawiedliwym prawem?
Lecz doczekamy się jednak…

Rishideva przetłumaczył te słowa na angielski. Harry skinął energicznie głową, w jego niebieskich oczach zabłysnął wyraz uznania.

— Ali right! Znakomicie! Naród, który ma takiego poetę, jest wielkim narodem. Żałuję, że nie wiedziałem przedtem. Dla nas wy wszyscy jesteście Rosjanami.

— Kiedyś tak było. Lecz dziś stanowimy braterski związek ludów — odparł z dumą Sahajdak. — W naszym państwie żyją zgodnie setki narodów i narodowości…

— Propaganda! — mruknął Harry ze sceptycznym grymasem. — Nie lubię gadulstwa. Wszędzie na świecie jest tak samo…

— Właśnie, że nie! — wybuchnął Sahajdak. — U nas jest inaczej!

— Słyszałem kiedyś takie przysłowie słowiańskie… Jak ono brzmiało… Aha, przypomniałem sobie! Każdy lis…e…lis…

— Wiem — roześmiał się Sahajdak. — Każda liszka swój ogonek chwali. Niech będzie. Może. A jednak nie ma na świecie kraju, w którym ludzie żyliby tak zgodnie…

— To prawda — odezwał się poważnie Hindus, ściskając rękę Mychajły. — Od dawna obserwuję was. Nauczyłem się wielu waszych języków, poznałem tradycje, historię. Wydaje mi się, że wasze narody mają szczególną misję historyczną. Jeszcze nie wszystko jest jasne… wiele jest ciemności… ale inicjatywa jest imponująca. Na przykład teraz — kto mógłby tak dzielnie walczyć przeciw hordom zła?

— Masz rację, Rishidevo — skinął głową Harry. — Nie da się zaprzeczyć…

Zamyślili się, zamilkli.

Harry, kładąc ręce pod głowę, wyciągnął się na wznak i mruknął:

— Zdrzemnę się, zanim przyniosą jedzenie. Zmęczyłem się bardzo.

Mychajło zamknął oczy. Gdzie jest? Co się z nim dzieje? Czy mu się nie śni, czy nie przywidziało mu się?

Całkiem niedawno — szkoła, piosenki na wygonie, piękne bajki babci, zabawy wśród burzanów, warczące traktory na rozległych polach, porywające doświadczenia na lekcjach fizyki… i gwiazdy, cudowne niebiańskie ogniki w szkłach teleskopu. Marzenia, czarujące marzenia o przyszłości. Złamane, splugawione. Na zawsze…

Ręki Mychajły dotknęła ciepła dłoń. Zbudził się z zadumy.

Ciemne, głębokie oczy Hindusa spoglądały nań szczerze i smutno. Swami ogarnął spojrzeniem wysokie blade czoło, zmierzwione jasnoblond kędziory, spierzchnięte wargi, żałosne zmarszczki wokół ciemnoszarych oczu.

— Prawo życia — powiedział. — Połączenie ciemności i jasności. Jak można inaczej nas doświadczyć?

— O czym mówisz? — zdziwił się Sahajdak. — Przecież milczałem.

— Ale myślałeś — rzekł Rishideva, uśmiechając się łagodnie. — Twoja twarz jest otwartą księgą. Przeczytałem twoje myśli. Dlatego uspokoję cię. Żołnierz nie boi się bitwy…

— I ja nie boję się bitwy — odparł chmurnie Mychajło. — Niech będzie walka. Niech świszczą kule. Niech będzie walka wręcz, oko w oko… Ale tak, w niewoli…

— Najstraszniejsza bitwa w milczeniu — rzekł surowo Hindus.

— Nie rozumiem.

— Kiedyś pojmiesz. Przypomnij sobie życie wielkich ludzi. No, chociażby waszego bodhisatwy Tarasa. Jego największy bój toczył się na pustyni, kiedy pozostał sam, wśród wrogów. Czytałem jego dziennik i krew zalewała mi serce…

— Dziwny jesteś, Swami — powiedział z podziwem Mychajło. — Pochodzisz z daleka, a znasz naszych bohaterów lepiej niż my…

— Oni nie są tylko wasi — sprzeciwił się Hindus. — Należą do ludzkości.

— Może masz rację. On kochał wszystkich ludzi bez względu na pochodzenie. Byleby mieli otwarte serce. Ale dlaczego nazywasz go bodhisatwą? Jakieś dziwne słowo!

— Oświecony mądrością. Człowiek, który żyje nie dla siebie, lecz dla świata. Bodhisatwowie różnych narodów tworzą naszą świadomość. Oni są naszymi matkami. Tak mówi starożytna mądrość…

— Może i tak — powiedział zamyślony Mychajło. — Nie wiem, nie czytałem, nie słyszałem. Dopiero co ukończyłem szkołę. Ty też nie jesteś starszy ode mnie, a wiesz tak dużo!

— Mam cudownego guru — odparł łagodnie Swami. — To jego zasługa.

— Kto to jest guru?

— Po waszemu — nauczyciel. Tylko nie zwykły nauczyciel, lecz serdeczny. Takiego nauczyciela nikt nie może zastąpić. On jest na zawsze. Tylko bodhisatwa może być takim guru…

— Zrozumiałem cię — podchwycił gorąco Mychajło, trzymając w ręku smukłe palce Swamiego. — Guru może być tylko ten, kto oddaje się bez reszty swoim przyjaciołom. Jak nasz Kobziarz!

— Tak — zgodził się Rishideva. — Każdy naród ma świętych guru. W Ameryce — Whitman, Washington, w Rosji — Tołstoj, Lenin, we Francji — Joanna d’Arc, w Indiach — Budda, Ramakrishna, Gandhi. Tylko nie wszyscy to rozumieją i szukają fałszywych skarbów na obczyźnie…

— Swami, przyjacielu — rzekł błagalnie Mychajło. — Opowiedz mi o tym wszystkim. Proszę cię…

— Oczywiście — uśmiechnął się Swami. — Chętnie…

Z góry rozległ się głos Harry’ego:

— Hej, chłopcy! Przebudziliście mnie. A śniło mi się morze — błękitne i ciche. I domek na brzegu. Palmy, plaża. I dziewczyna jak marzenie, niebieskie oczy, długie jasne włosy, nogi jak z marmuru, smukłe… no, i wszystko inne… Do diabła! Tak omamić człowieka! Obudziłem się — barak, niewola!

— Hindusi nazywają to maja — powiedział sceptycznie Swami.

— Co to jest maja? — zapytał Sahajdak.

— Iluzja, mara. Bardzo głęboka myśl. To nie jest przywidzenie czy halucynacja… Jak by ci tó powiedzieć… Może tak dla przykładu: Jakiś milioner zdobył wielkie bogactwa, ma stosy złota, obmyśla sobie teraz i marzy o tym, jak się będzie bawić i używać życia. Nagle — atak sercowy, zawał, śmierć. Właśnie te marzenia, wysiłki, plany — to maja!

— Co wobec tego nie jest mają? — zapytał Sahajdak.

— Bracia, łapcie sienniki! — wrzasnął nagle Bojak. — Szykujcie, co kto ma, miski, puszki. Zupę niosą!

Rzucił na prycze trzy zwinięte sienniki. Amerykanin zaczął przygotowywać legowisko. Hindus wdrapał się na górę, by mu pomóc. Potem przycupnął na brzegu nar, zwieszając nogi. Patrząc z tej wysokości na zamyślonego Mychajłę, podrapał się po gęstej czarnej brodzie i parsknął śmiechem.

— Filozofia wschodnia jest zdania, że wszystko w święcie materialnym jest mają. Co się urodziło, musi zniknąć. Świat form nie jest realny. Tylko jedno nie jest mają: nasz nieśmiertelny duch Atman.

— Przesądy — odpowiedział Sahajdak lekceważąco. — Jesteś mądrym, wykształconym człowiekiem, a wierzysz w jakiegoś Atmana…

— Wcale nie wierzę. — Swami uśmiechnął się. — Wiem.

— Bujasz — odezwał się Harry. W jego niebieskich oczach zabłysły figlarne iskierki. — Chcesz sobie z nas zakpić. Ja, bracie, też nie wierzę w Boga. Ani w nieśmiertelność duszy. Chociaż… chyba jednak kłamię! Bo kiedy wsiadam do samolotu i wzbijam się pod niebo — wówczas wierzę w Boga. I modlę się! Ale po wylądowaniu — znów nie wierzę!

— To nie jest wiara, to są po prostu tkwiące w tobie resztki tradycji — powiedział Hindus.

— Prawda. Jakże by inaczej. Wierzyć naprawdę? Nie ma w co. W ukrzyżowanego Boga? Jakiż to Bóg, kiedy Go ludzie ukrzyżowali? Przecież lepszy jest karzący, z błyskawicą w ręku, jak Zeus!

— Nie mówię o Bogu stworzonym przez wyobraźnię człowieka — odrzekł ironicznie Swami. — Atman to nasza nieśmiertelna istota, która przeżywa fizyczne ciało…

— Jakaż jest ta istota? Do czego jest podobna?

— Atman jest poza światem zjawisk. Nie jest podobny do niczego. Jest wodą w oceanie. A nasz świat to fale na powierzchni oceanu, piana na grzebieniach fal…

— Dziwne rzeczy mówisz — powiedział zamyślony Mychajło. — Nie czytałem nigdy nic podobnego. Ale uwierzyć, że po nas coś zostaje… Nie, to nieprawda…

— Może coś zostaje — rzekł pojednawczo Amerykanin, drapiąc się w kark. — Jakaś siła, energia. Tylko że nieświadoma…

W baraku zaszumiało. Wniesiono wielki ceber z kolacją. Mychajło wziął miski swych towarzyszy, stanął w kolejce. Wesoły, ruchliwy jeniec we francuskim mundurze nalał mu trzy porcje ciepłej lury, dał trzy kawałki gliniastego czarnego chleba. Sahajdak wrócił, postawił jadło na narach, wlazł na górę. Hindus spojrzał na zupę krytycznym okiem, wziął swoją porcję i podzielił na pół — między Mychajłę i Harry’ego. Sahajdak zaprotestował:

— Dlaczego to robisz? Co będziesz jadł?

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

2