Puchar Amrity - Страница 1


К оглавлению

1

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

Ołeś Berdnyk
Puchar Amrity

Wielki jest ocean — lecz nawet dziecko, jeśli zechce, zaczerpnie zeń wody.

Z aforyzmów wschodnich

Pamiętaj, skoro zamykasz drzwi przed błędami, że i prawda nie będzie mogła wejść do twego domu

Rabindranath Tagore

Powieść fantastyczna

Przełożył z ukraińskiego Adam Galis

Instytut Wydawniczy — Pax-1971

Tytuł oryginału „Чаша Амріти”

Okładkę projektowała Zuzanna Lipińska

INSTYTUT WYDAWNICZY „PAX”, WARSZAWA 1971

Zamiast prologu — Maja

Samochód podskakiwał na wybojach drogi. Z wyciem wspinał się na stromiznę. Potem zjeżdżał w dół. Mychajło poczuł, że się dusi — nie starczało tchu. Duszna skrzynia nadwozia wypełnionego jeńcami przesiąkła wyziewami dziesiątków ciał. Ani się ruszyć, ani schwytać odrobiny świeżego powietrza. Dokąd ich wiozą? Nikt nie wie. Trzeba wytrzymać, nie zemdleć…

Wóz zakołysał się mocno kilka razy i stanął. Rozległy się głośne rozkazy, wściekłe ujadanie psów. Drzwiczki otwarły się na oścież. Fala chłodnego wonnego powietrza wtargnęła do wnętrza wozu, do płuc osłabionych jeńców, odurzyła ich.

Mychajło usiłował się podnieść. Zachwiał się, upadł głową w dół, uderzając mocno o kamienisty grunt. Obok rozległ się śmiech. Potem ktoś krzyknął:

— Wyłazić! Prędko! Schnell! Schnell!

Jeńcy zaczęli wyskakiwać z wozu, rozglądając się dokoła. Ktoś pomógł Mychajle podnieść się z ziemi, ktoś wytarł mu krew na skroni. Mychajło zwilżył językiem suche wargi, rozejrzał się. Wysokie góry przesłaniały horyzont, pokryte lodem wierzchołki sięgały pod niebo. To pewnie Alpy — pomyślał.

Jeńców otoczyli strażnicy w czarnych mundurach, z automatami w ręku. U ich nóg ogromne psy szczerzyły zęby i nerwowo tłukły kosmatymi ogonami o ziemię.

Dwaj Niemcy w szarych mundurach bez naramienników zaczęli wyjmować kajdanki ze skrzyni i skuwać jeńcom ręce. Para kajdanków — na trzech żołnierzy. Mychajło Sahajdak znalazł się w pierwszej trójce, jako skrajny z lewej strony. Do jego prawej ręki przykuto żołnierza brytyjskiego w bladozielonym poszarpanym mundurze. Mychajło spojrzał z ukosa i zdziwił się. Jeniec miał na głowie zielony turban, surową śniadą twarz okalała czarna bródka. Chyba z korpusu kolonialnego. Pewnie Hindus. A trzeci na prawo to Amerykanin. Sądząc z odznak — lotnik.

Do kolumny zbliżył się oficer-esesman. Założywszy ręce za plecy, mierzył każdego jeńca uważnym, rzeczowym spojrzeniem od stóp do głów. Mychajło nie spuścił oczu Poczuł nagle przypływ rozdrażnienia i gniewu. Dlaczego, dlaczego znalazł się tutaj, z tymi chłopcami? Jakim prawem ten bydlak z oczami żmii ogląda ich jak owce na targu?

Oficer poszedł dalej. Hindus popatrzył na Mychajłę, uśmiechnął się lekko, jakby rozumiejąc jego stan wewnętrzny. Amerykanin przyglądał się szczytom gór, nachmurzywszy gęste czarne brwi.

Rozległa się przeciągła komenda. Psy zaszczekały. Kolumna ruszyła górską drogą wiodącą nad głęboką przepaścią, na której dnie szalał zielonkawy pienisty potok. Zza wysokich parkanów wyglądały zaciekawione twarze, gdzieś zapiały koguty. Słońce podniosło się wysoko, z gór płynął zapach choin.

Hindus głęboko westchnął i zwracając się do Mychajły zapytał cicho po angielsku:

— Nie wiesz, gdzie jesteśmy? Cudowne miejsce! Jak w Himalajach…

Mychajło szukał w myśli słów (nieźle rozumiał język angielski, ale nie nauczył się go). Odparł szeptem:

— Nie wiem dokładnie. Albo na południu Niemiec, albo w Austrii…

— Austria — rozległ się za nim ochrypły głos sąsiada-jeńca. — To Austria. Ja wiem…

— Dziękuję — rzekł Mychajło, nie odwracając się. — Ja też tak sądziłem. Tylko po co nas tutaj przywieźli — nie rozumiem…

— Nie jesteś spostrzegawczy — uśmiechnął się Hindus.

— Dlaczego?

— Przywieziono nas do ciężkiej pracy. Popatrz: wszyscy jeńcy są zdrowi, silni. Ani jednego chorego lub słabego. Jasne, że nie na stracenie…

— Masz rację. — Mychajło odetchnął z ulgą. — Tym lepiej. Jest jakaś nadzieja…

— Poczekaj miesiąc lub dwa — odezwał się cicho jeniec za nim. — Niemcy umieją zabijać nadzieję…

Nadal otoczeni strażą przeszli przez wąski mostek przerzucony nad wąwozem i zbliżyli się do bramy niewielkiego obozu. Za drutami kolczastymi widać było rzędy niskich szarych baraków, po bokach wznosiły się cztery wieże wartownicze, na długich linkach biegały wokół ogrodzenia psy. Na widok kolumny zaczęły szarpać się na uwięzi, zachłystując się wściekłym ujadaniem.

Brama otworzyła się jak złowroga paszcza, połykając szeregi jeńców jeden za drugim.

Sahajdak dosłyszał kilka zdań:

— Dobre bydło…

— Podziękować szefowi… Praca pilna, a stare szkapy wyzdychały…

— Zrozumiałeś? — zapytał Hindus, ledwie poruszając wargami.

Mychajło skinął głową. Amerykanin milczał. W jego oczach zabłysł gniew. Tymczasem konwojenci podeszli do jeńców i zaczęli zdejmować kajdanki. Mychajło westchnął z ulgą, rozcierając purpurowe pręgi na rękach.

Ustawiono ich w dwa rzędy. Jeden z oficerów — wysoki, chudy, o obojętnym, zimnym spojrzeniu — wystąpił do przodu i wygłosił krótkie przemówienie. Dwaj żołnierze powtórzyli jego apel po angielsku, rosyjsku, polsku i francusku.

— Jeńcy — powiedział oficer. — Nazywam się major von Gieren, jestem komendantem tego obozu. Każde moje słowo jest dla was prawem. Za nieposłuszeństwo — śmierć. Na życie i wolność po skończeniu wojny możecie zasłużyć tylko wydajną pracą dla wielkiego Reichu i naszego Fuhrera. W każdym baraku są starostowie. Oni wytłumaczą wam resztę. Skończyłem!

Sahajdak wraz z pierwszymi czterema trójkami jeńców trafił do siódmego baraku. Starostą był tam gruby, krępy Ukrainiec o chytrych wesołych oczach. Nazywał się Hryćko Bojak. Ucieszył się bardzo, dowiedziawszy się, że Mychajło jest jego rodakiem, i dał jemu oraz Hindusowi i Amerykaninowi miejsce przy oknie, na górnych pryczach. Amerykanin wlazł tam od razu, wyciągnął się wygodnie, aż mu stawy zatrzeszczały. Starosta pokiwał głową.

— Sojusznik lubi widocznie wylegiwać się. Tu długo się nie leży. Od wczesnego ranka galop, cały dzień jak w piekle. Ludzie umierają jak muchy. Przywożą zdrowych, a wywożą w rogoży. Ot, tak, ziomku. No, nie martw się, połóż się, odpocznij. Wkrótce przyniosą zupę na kolację.

Starosta podszedł do Mychajły i szepnął błagalnym głosem:

— Co tam słychać?

— Gdzie?

— U nas. Ty kiedy wpadłeś? Dawno?

— Na wiosnę. Przed półtora miesiącem. Na Kaukazie…

— Boże — jęknął Bojak — to Niemczura tak daleko zalazł. To nie ma na niego rady? To koniec z nami?

— Początek — powiedział spokojnie Hindus nawlekając igłę. Zdjął koszulę i zaczął cerować dziurę na plecach. Nie podnosząc oczu, powtórzył surowo: — Początek…

— A ty kto? — zdziwił się Bojak. — Jakiś nie nasz. I nie z wojsk sprzymierzonych. Takich jeszcze nie widziałem.

— Indie — powiedział Hindus.

— Z daleka — westchnął Bojak. — Ą skąd wiesz, co i jak? Po prostu — uspokajasz?

— Nie. Znam dobrze historię…

— Bodajbyś — szepnął Bojak rozglądając się wokoło. — Bodajś powiedział prawdę, dziwny człowieku! Przez twoje usta przemawia Bóg!..

— Może i tak — odpowiedział cicho Hindus, przegryzając nitkę. — Jesteśmy wszyscy Jego dziećmi…

— Jesteś wierzący?

— Wszyscy są wierzący — uśmiechnął się Hindus. — Nie ma niewierzących. Jedni wierzą w Boga, inni w szatana, inni znów w okrutną przemoc, jeszcze inni — w człowieka, w miłość…

— Dobrze mówisz — rzekł Bojak, drapiąc się w kark. — Mądry jesteś, choć jeszcze młody. A skąd umiesz mówić po naszemu?

— Nauczyłem się. Znam przeszło dwadzieścia języków…

— O-o-o! — powiedział starosta z szacunkiem. — Masz głowę. No, urządzajcie się. Zaraz przyniesiemy sienniki, a potem — kolacja. I spać! Bo jutro na katorgę…

Starosta ruszył szybko w głąb baraku. Przy narach krzątali się jeńcy, układali sienniki. Rozlegał się różnojęzyczny gwar. Niektórzy znużeni ciężką drogą, od razu padali na łóżka i zasypiali. Hindus dotknął palcami ramienia Mychajły i rzekł przyjaźnie:

— Poznajmy się, bracie…

— Chętnie… Nazywam się Mychajło Sahajdak. A ty?

— Harry Fitzgerald Thawn — odezwał się nieoczekiwanie Amerykanin z nar.

— Swami Rishideva — powiedział Hindus. — Indie…

— Że jesteś z Indii, widać od razu — powiedział życzliwym głosem Thawn. — A ty kto, Rosjanin?

— Ukrainiec.

— Ukraina — westchnął Hindus, spoglądając przychylnie na Sahajdaka wielkimi czarnymi oczami. — Bodhisatwa Taras… Czytałem kiedyś…

— A gdzie ta Ukraina? — zaciekawił się Amerykanin. — Chyba na Syberii?

1