Puchar Amrity - Страница 4


К оглавлению

4

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

— Od najmłodszych lat interesowałem się astronomią. Gwiaździste niebo wzruszało mnie, pociągało, niepokoiło swą odwieczną tajemnicą. Już w trzeciej, czwartej klasie zabrałem się do czytania wszystkiego, co udało mi się znaleźć o pochodzeniu życia na ziemi, o dalekich planetach, przyszłych lotach do innych światów. Szczególnie przypadł mi do serca Ciołkowski, który głęboko wierzył w przyszłe loty kosmiczne…

— To wielki bodhisatwa — powiedział Hindus. — Czytałem o nim. To człowiek przyszłości…

— Nie wiem, kim jest — rzekł zamyślony Mychajło. — Jednak jego przykład jest zdumiewający. Samouk, głuchy, bez środków do życia, bez przyjaciół, sięga w samotności myślą w niezmierzone głębie. Nie tylko snuje marzenia, lecz działa, buduje modele, dokonuje obliczeń. Kochałem się również w literaturze fantastycznej. Jules Verne, Wells, nasz pisarz Bielajew. Stare, zatłuszczone książki Francuza Kamila Flammariona o kosmogonii…

— Wiem — Harry kiwnął głową. — Znakomity popularyzator.

— Oni właśnie pomogli mi rozszerzyć horyzonty umysłowe, wybrać drogę. Postanowiłem nieodwołalnie zostać astronomem lub astrofizykiem. Prócz zwykłego, powszedniego życia istnieje jeszcze nieskończoność i trzeba do niej torować szlaki…

— Cudownie — odezwał się Hindus. — Dobrze powiedziałeś. Zwrócę ci tylko uwagę, że „zwykłe życie” jest również pełne tajemnic. W każdym człowieku tkwi nieskończoność…

— Nie myślałem o tym — rzekł Mychajło. — Zbyt mało jeszcze wiem. Prawdę powiedziawszy, nie jestem jeszcze całkowicie ukształtowany…

— Samokrytyka — Harry błysnął zuchwale niebieskimi oczami. — Taki macie zwyczaj?

— Dobra cecha — przeciwstawił mu się Hindus. — On mówi prawdę. Kształtujemy siebie nieustannie, nawet w podeszłym wieku. A ty… ile masz lat, Mychajło?

— Dwadzieścia… W czterdziestym pierwszym ukończyłem szkołę dziesięcioletnią. Złożyłem papiery na uniwersytecie. Chciałem wstąpić na wydział astronomii. I nagle — wojna. Nie czekałem na powołanie do wojska. Zgłosiłem się na ochotnika. Zawieziono nas na wschód. Kilka miesięcy trwało szkolenie, i od razu na front. Brałem udział w kilku bitwach. Pod Chersoniem. Potem pod Rostowem. Z początku było to dla mnie straszne. Potem przyzwyczaiłem się. Eksplozje, samoloty nad głową, mokre okopy, śmierć towarzyszy. Czasami, w nocy, kiedy ucichała kanonada, widziałem gwiazdy nad głową, a do duszy napływały uczucia z dzieciństwa, z lat szkolnych… migotały fantastyczne marzenia o lotach, o gwiezdnym niebie… a potem wszystko znikało, walki trwały, padali moi przyjaciele — ranni albo zabici, i widziałem tylko jedno: nie kończące się, straszne boje z jakąś zmorą, z nawałą, która zalała naszą ziemię. Potem kontuzja — i niewola. Gdzieś na Kubaniu, niedaleko od Kaukazu. Ocknąłem się w obozie. Wagony, transporty, Niemcy. Potem — tutaj. Jeszcze nie mogę oprzytomnieć, zrozumieć wszystkiego, co się stało. Nie wierzę, nie chcę wierzyć, że wróg zwycięży. Nie może zwyciężyć. Bo w takim razie życie byłoby farsą, chimerą, wstrętną komedią… To wszystko, przyjaciele… Co mogę jeszcze powiedzieć? Za krótko żyłem… Chyba to jeszcze, że cieszę się ze spotkania z wami. Bardzo się cieszę. Oto moja ręka na znak przyjaźni…

— Okay! — powiedział Harry, ściskając mocno dłoń Mychajły. — Ja też się cieszę. Jesteś dzielnym chłopcem. Lubię takich. No cóż, teraz kolej na mnie. Moja opowieść będzie krótka. Mój ojciec był rybakiem z dziada pradziada. Emigrowaliśmy do Ameryki z Irlandii. Osiedliliśmy się na wybrzeżu Kalifornii. Burze, ocean, fale, sztormy — wszystko to weszło w krew naszego rodu. Idee rodu — też takie same: wolność, pogarda dla śmierci, kult bohaterów. Każde dziecko od najmłodszych lat wiedziało o Washingtonie, Lincolnie, Spartakusie. No i o rodzimych bohaterach, których wy nie znacie. Oto, jak żyliśmy. Ojciec od dziecka zabierał mnie ze sobą na morze. Przywykłem do słonych bryzgów, do zapachu ryb, wodorostów, do sztormów i fal. Sądziłem, że podejmę tradycje rodu i zostanę rybakiem. Ale pewnego razu przyszło nieszczęście. Ojciec nie wrócił z połowu. Wszystko połknął ocean — rybaków, szkunery, nasze nadzieje…

Mieliśmy piękną willę nad brzegiem oceanu. Ogród, garaż, kwiaty. Góry na horyzoncie. Chodziłem do szkoły. Po śmierci ojca trzeba było sprzedać wszystko na licytacji, by spłacić dług za willę. Zostaliśmy niemal bez środków do życia. Ruszyliśmy z matką na wędrówkę po kraju. Matka szukała pracy i znalazła ją w stołówce szkoły pilotów cywilnych. Zaczęło się nam lepiej powodzić. Ukończyłem szkołę. Potem — do wojska. Skierowano mnie do szkoły sił powietrznych. Wojna. Zostałem zestrzelony nad Ardenami. Co — moje życie jest uboższe niż Mychajły? Prawda?

— To wygląda trochę inaczej — powiedział Hindus. — Po prostu jesteś bardziej skryty, zamknięty w sobie. Wyczułem wiele z twoich przemilczeń. Lecz najważniejsza rzecz, druhowie moi, to fakt, iż jesteśmy zespoleni, choć pochodzimy z różnych krajów. Chcecie wiedzieć, co nas złączyło? Teraz można to powiedzieć: poczucie człowieczeństwa…

— Tak, to prawda — szepnął Mychajło.

— Okay! — potwierdził energicznie Harry, uśmiechając się życzliwie. — Tego nic nie może zastąpić…

— Teraz kolej na ciebie, Swami. Twoja opowieść będzie chyba najciekawsza — odezwał się Sahajdak. — Mów…

— Może na dziś wystarczy. Już późno. Trzeba się wyspać* Moja opowieść potrwa dość długo. Może jutro. Przy robocie albo tutaj, po kolacji…

— Wątpię, czy uda się nam pogadać podczas roboty — ziewnął Amerykanin. — Naziści nas zastrzelą. Jeszcze ich nie znacie. Opowiadali mi jeńcy — chyba w piekle jest lepiej…

— To się okaże za dnia — rzekł tajemniczo Rishideva. — Dobranoc…

Amerykanin odwrócił się na prawy bok i natychmiast zaczął pochrapywać. Mychajło położył się na wznak, zapatrzył się w ciemność baraku i nasłuchując sennego mruczenia współtowarzyszy niedoli, poddał się fali wielkiego znużenia. Swami w dalszym ciągu siedział na skraju nar, bez ruchu, z rękami złożonymi na piersi. Co to za dziwny człowiek!

W końcu ciężki sen zmorzył Sahajdaka. Spał bez snów aż do świtu.

Przywołał go do rzeczywistości złowrogi głos syreny. Podskoczył na narach, uderzył głową o niski sufit. W baraku słychać już było krzątaninę jeńców, brzęczały miski. Szarawe światło poranku napływało przez okno. Swami siedział z podkurczonymi nogami na skraju pryczy i patrzył niewidzącymi oczami w kąt baraku.

— Nie spałeś? — zdziwił się Mychajło, przecierając oczy.

— Spałem trochę — odparł Hindus z uśmiechem. — Mnie wystarczą dwie lub trzy godziny. Przyzwyczaiłem się do tego.

— Gdzie Harry? — spytał Sahajdak, rozglądając się dokoła.

— Poszedł się myć. A teraz pobiegł po śniadanie. Zjawił się Bojak. Błysnął sprytnymi oczkami, skinął na powitanie.

— Cześć, rodaku. Umyj się prędzej, bo jak przyjdzie kapo, to nie zdążysz.

— Co za „kapo”?

— Lepiej go nie znać. Nadzorca, Niemiec, recydywista. Wysługuje się nazistom. Zwierzę!

Bojak pobiegł dalej. Mychajło ruszył natychmiast do umywalni i znalazł się w wielojęzycznym tłumie jeńców. Umył się, uczesał bujną czyprynę. Przy baku z poidłem spotkał Harry’ego. Amerykanin wyszczerzył białe zęby w uśmiechu. W jego zimnych niebieskich oczach zapłonął ognik.

— Good morning, przyjacielu! — Skinął głową. — Bierz swoją porcję.

Zupa parowała, drażniła apetyt. Mychajło połykał ślinę, patrząc żałośnie na mizerną porcję czarnego chleba. Wraz z Harry’m przepchnęli się na swoje miejsce, wleźli na nary. Swami tak jak wczoraj, wziął chleb i w milczeniu odsunął miskę z zupą.

— Co ty? — rozgniewał się Mychajło. — Chcesz umrzeć?

Na ustach Hindusa ukazał się łagodny uśmiech. Uspokajającym gestem dotknął ramienia Sahajdaka.

— Jedz, mój przyjacielu. Dla mnie wystarczy.

— Az czego będziesz żyć?

— Rezerwy psychiczne — rzekł poważnie Swami.

— Niech będzie — zgodził się wesoło Amerykanin. — Dla nas lepiej. Wcinaj, Mychajło!

Prędko wychłeptali zupę, zjedli chleb, wylizali miski. Harry westchnął, spoglądając sceptycznie na dno naczynia.

— Po takim żarciu dużo się nie napracujesz…

— Wycho-o-odzić! — rozległo się przed drzwiami. — Prędzej! Schnell! Schnell!

Jeńcy ruszyli tłumnie do wyjścia, wybiegali na dwór, ustawiając się rzędami.

Obok przeszedł pospiesznie kapo. Miał niskie czoło, przenikliwe spojrzenie małych oczek, ubrany był w szary frencz wojskowy bez oznak. W ręku chwiała się złowrogo gumowa pałka. Jeńcy zamilkli, spoglądając w bok. Gdzieś na przedzie wybuchła sprzeczka, kapo pospieszył tam, rozległ się krzyk. Pałka podniosła się, jeńcy zaszemrali głucho.

— Cicho! — ryknął kapo. — Ręce…

Dwaj żołnierze szybko, wprawnie wkładali kajdany, skuwając jeńców ręka przy ręce. Rozległa się komenda. Kolumna ruszyła w stronę bramy, wyszła z obozu. Przed nią, za nią i z boków szli konwojenci z psami. Wysoko na niebie zabłysły wierzchołki gór, oświetlone porannym słońcem. Gdzieś piały koguty. Głęboko w wąwozie szumiał gniewny potok.

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

4